raszyn_01_slider

3. okrążenia poniżej oczekwań podczas Biegu Raszyńskiego

Może to nie najlepszy moment na pisanie takich rzeczy, ale muszę to wyrzucić z siebie jeszcze przed maratonem. Muszę oczyścić głowę, żeby zrobić miejsce na 42 kilometry myśli, które przez niecałe mam nadzieję trzy godziny będą mi towarzyszyły w najbliższą niedzielę.

Wiem, że jestem przygotowany, wiem, że dobrze przepracowałem ostatnie miesiące, niejednokrotnie zostawiając mnóstwo sił i potu na tartanie. Moja psycha nawet po nieudanym treningu, który np. skróciłem, bo opadłem z sił nadal dobrze funkcjonuje. Zeszłotygodniowy start w Wieliszewie dodał mi +100 pkt do mocy. Mięśniowo wszystko gra – tylko nie mogę zapominać o rolowaniu.

Dlaczego więc tym razem poszło nie tak, jak sobie to zaplanowałem? Dlaczego tempo zamiast rosnąć, spadało z kilometra na kilometr? I w końcu, dlaczego zagotowałem się na trasie?

To był mój drugi start w Biegu Raszyńskim. Poprzedni, dwa lata temu przyniósł mi nową życiówką na dystansie 10 km. Tym razem miało być podobnie. Wiedziałem, że trasa ma 3 okrążenia i mnóstwo zakrętów, ale to mnie nie odstraszyło. Dla mnie to nawet lepiej, bo każde kolejne okrążenie mógłbym poprawić technicznie i szybkościowo. Niestety tym razem nawet najlepsza strategia nie pomogłaby pobiec ze średnim tempem 3:40/km. Najprościej byłoby powiedzieć, że to nie był mój dzień, ale przecież przed biegiem czułem się dobrze. Nastawienie mega pozytywne. W głowie zaplanowany każdy odcinek trasy. Czasy poszczególnych kilometrów „wyryte” na pamięć! Gotowość 101%.

Pod zdjęciem na FB z sobotniego rozruchu Aga napisała: „Oby w Raszynie nie spadła ani kropelka” – no i nie spadła! Co więcej, słońce dało o sobie mocno znać, a temperatura wzrosła do ok. 16oC, choć odczuwalna była pewnie wyższa.

Już podczas rozgrzewki wiedziałem, że tego dnia będzie mi się ciężej biegło. Ja jestem z tych zimnolubnych i jak tylko robi się cieplej to cierpię. Wtedy żałowałem, że nie wziąłem ze sobą koszulki na ramiączkach i lżejszych spodenek. Następnym razem koniecznie muszę wziąć kilka wariantów ubioru.

Tuż przed startem ustawiłem się na początku stawki. Pierwszy kilometr według planu 3:44/km, myślę sobie – jest dobrze, oby tak dalej. Dwadzieścia kilka osób przede mną, jak dobrze pójdzie to kilkoro powinno mi się udać wyprzedzić. Po pierwszym okrążeniu zerkam na zegarek, czas: 12 min 30 s. Zaczynam odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Przyspieszam, by na kolejnym okrążeniu urwać ok. 15s. Zaczyna mi zasychać w gardle. Gdzie jest ten cholerny wodopój. Czuję, że zwalniam, ale nie mam sił, żeby pchać nogi do przodu. O! jest woda – pół kubka na głowę, pół do ust.

Kibicie rozstawieni prawie na całej trasie, byli naprawdę dużym wsparciem. Kończę drugie okrążenie, a na zegarku zamiast urwanych kilkunastu sekund widzę sporą stratę. Jest mi strasznie gorąco. Już wiem, że nie będzie życiówki, ale nie odpuszczam, bo widzę, że innym też jest ciężko i zwalniają, więc jest szansa na wyprzedzenie ich. Ok. 8 km robi się gęsto i zaczyna się bieg slalomem pośród wolniejszych biegaczy, których dubluję. Przyspieszam, żeby chociaż ten ostatni kilometr był szybszy niż poprzednie sześć.

Na ostatnim zakręcie widzę Agnieszkę i coś mi nie gra, przecież ona powinna biec za mną. Czy coś się jej stało? Dlaczego zeszła z trasy? Jest mi wszystko jedno, czy wbiegnę na metę, czy na nią wejdę. To nie ma już znaczenia. Muszę szybko zapytać Agi co się stało. W pierwszej chwili byłem bardzo na nią zły za to co zrobiła. Teraz gdy już ochłonąłem, zrozumiałem, że tak naprawdę NIC się nie stało. Tak czasem bywa. To tylko sport. To tylko nasze hobby, z którego mamy czerpać radość.

Przez to wszystko całkowicie zapomniałem o swoim biegu i że tak naprawdę to zły powinienem być na siebie, bo to ja spaprałem bieg. W prawdzie na dyspozycję tego dnia mogło się złożyć kilka rzeczy, ale to ja nie wziąłem pod uwagę tego, że może być ciepło i nie zabrałem lżejszych ubrań. To ja nie dostosowałem prędkości na początku do warunków i być może to było powodem zagotowania się po pierwszym okrążeniu. Mam co analizować. Niefortunnie stało się to tuż przed maratonem i trochę siadło mi na psychice. Z drugiej jednak strony wiem, że jestem gotowy fizycznie i to daje mi wewnętrzny spokój.

Trzymajcie kciuki w niedzielę!