kontuzja_01_slider

Powoli wracam do biegania

Powoli podnoszę się po moim upadku. To wcale nie jest taka prosta droga, ale w sumie na prostej też się „nie wywaliłam”. Myślę, że moja kontuzja to efekt wielu złożonych. Mogę jedynie domyślać się co mniej lub bardziej wpłynęło na taki stan rzeczy w jakim się znalazłam. Przyznaję, że pierwsza część sezonu była dla mnie bardzo intensywna, może – ale tego się nie dowiem, powinnam w którymś momencie odpuścić. Fakty są takie, że dokładnie od 8 czerwca borykałam się z mniejszym lub większym bólem podczas każdej próby treningu biegowego. Ból umiejscowiony był (i mam nadzieję, że już nie wróci) po zewnętrznej części prawego kolana, ale to nie znaczy, że to kolano się zepsuło. Co i rusz dowiadywałam się jak wiele zmiennych może mieć wpływ na moją kontuzję, m.in.:

  • słabe mięśnie pośladków,
  • złe ustawienie miednicy,
  • sztywność kości krzyżowej,
  • spięte pasmo biodrowo-piszczelowe,
  • niestabilna lewa noga!

To co popsuło się w moim organizmie, mogło być wynikiem: przeciążenia treningowego, braku ćwiczeń wzmacniających, powtarzalność nieprawidłowego ruchu podczas treningu, źle dobranego obuwia lub siedzący tryb pracy.

Stopniowo problem się nasilał, aż w końcu noga bolała nie tylko podczas treningu, ale też po – zwłaszcza przy zejściu po schodach.Po kilku wizytach u specjalisty, stopniowo moje biegowe możliwości na nowo się zwiększały. Odcinek 5km był jednak dla mnie magiczną granicą, której nie mogłam pokonać. Każdy trening kończył się blokadą w kolanie. W końcu 18 września nastąpił prawdziwy przełom.Musiało minąć dokładnie 103 dni żeby dobić aż do 10km biegu bez bólu. Co prawda, tuż po treningu musiałam się porządnie porozciągać, to swoboda w nodze szybko wróciła.

Ostatnia wizyta u fizjoterapeuty (tj. 21.09) dała mi nadzieję, że faktycznie idzie ku dobremu. Na dzień dobry zaznaczyłam, że jeszcze nie jest idealnie, ale pochwaliłam się moimi 10-cioma km. Po kilkunastu minutach terapii usłyszałam, że faktycznie jest lepiej, bo to od razu „czuć pod rękami”. Także kogo jak kogo, ale dobremu specjaliście nie wciśniesz kitu, trzeba się wyspowiadać ze wszystkiego bo i tak wyjdzie szydło z worka. Musicie jednak wiedzieć, że to nie jest tak, że wystarczy tylko uzbroić się w cierpliwość. Przez cały ten czas regularnie odrabiałam swoją pracę domową, wykonywałam ćwiczenia, które miały mi pomóc. Efekty nie pojawiły się od tak, ale wierzyłam, że ma to sens! Było warto.

Na tę chwilę jestem dokładnie po dwóch, no może trzech treningach, w których przebiegłam więcej niż 10km. Nie jest jednak kolorowo, bo czuje się jak słoń. Szczerze mówiąc nie pamiętam kiedy byłam w tak słabej dyspozycji, a przecież cały czas byłam aktywna. Wiem, że czeka mnie sporo pracy i mam nadzieję, że mój organizm jeszcze pamięta jak się biega. W tej chwili nie mieści mi się w głowie jak mogłam przebiec na wiosnę maraton w czasie 3:05:45! Teraz w takim tempie pewnie nie dałabym rady przedreptać ani jednego kilometra. :( Zaskakujące jest to jak szybko traci się formę, na którą pracowałam cały poprzedni sezon przygotowawczy.

Teraz marzy mi się dobrze przepracowany okres jesienno – zimowy, tak żeby na przyszłą wiosnę znów móc poczuć adrenalinę związaną ze startami. Brakuje mi tego! Lubię się ścigać, lubię bić swoje rekordy! Chcę znów znaleźć się po drugiej stronie aparatu, zdecydowanie bardziej wolę jak ktoś inny robi zdjęcia. :) Poza tym kibicowanie to mega ciężka robota i chętnie zwolnię etat kibica :)