wpis74_1_slider

Rzeźba od startu aż do mety na orlenowskiej dyszce

Orlen Warsaw Maraton to impreza, do której czujemy szczególny sentyment, ale dystans 42,195 km musieliśmy sobie zdecydowanie odpuścić. Powód był jeden, pilna potrzeba regeneracji po dwóch przebiegniętych maratonach w kwietniu. Tak naprawdę w naszych głowach nie mieścił się kolejny, trzeci z rzędu maraton w tym samym miesiącu. Szkoda byłoby jednak, opuścić tak duże wydarzenie sportowe. Szkoda byłoby stracić możliwość poczucia panującej tam atmosfery, spotkania znajomych biegaczy, pokibicowania im na trasie. Znaleźliśmy na to sposób! Idealnym rozwiązaniem był start w biegu OSHEE na dystansie 10 km.

Już na miejscu imprezy udzieliły nam się emocje towarzyszące maratończykom, zwłaszcza że start obu biegów zaplanowany był w tym samym czasie i niemal z tej samej strefy startowej. Masa biegaczy już od wczesnych godzin porannych zalała całe miasteczko biegaczy i tak jak się spodziewaliśmy, niemal na każdym kroku spotykaliśmy znajome twarze.

W dniu imprezy, tradycyjnie pojawił się lekki stresik. Podwyższona adrenalina i lekka obawa przed biegiem towarzyszyła nam od samego rana. Tak już po prostu mamy. Bez względu na to, gdzie i na jakim dystansie biegniemy czujemy sportową rywalizację. Od początku baliśmy się celować w konkretny wynik. Lekkie wyplucie jakie czuliśmy już od kilku dni, utrudniało nam typowanie konkretnego wyniku. Mi, wydawało się niemal mało prawdopodobne, że poprawię zeszłoroczny czas 42:29 – choć bardzo tego chciałam. Adi natomiast postawił sobie za priorytet oficjalnie złamać barierę 40 minut, nawet jeśli w grę wchodziłyby ułamki sekund. Nieco ociężałe nogi sprawiały, że brakowało nam optymizmu, który jeszcze kilkanaście dni temu nas rozpierał.

Po stopniowym przejściu zawodników z poszczególnych stref na linię startu, znaleźliśmy się niemal na wyciągnięcie ręki od elity. Przyznam, że trochę czułam się nieswojo, miałam wrażenie że wszyscy patrzą i myślą sobie „Co Ty dziewczyno tu robisz?”. Adi natomiast czuł się jak ryba w wodzie i zdecydowanie odzyskał chęci walki o nie tylko ułamki ale całe sekundy poniżej 40 minut.

wpis74_3

Po przekroczeniu linii startu okazało się, że wcale nie jest tak kolorowo. Asfaltowa nawierzchnia, była zupełnie mokra, a do tego moje buty skończyły swoją żywotność. Ewidentnie czułam jak mocno są już uklepane, ale żeby tego było mało zupełnie brakowało mi przyczepności. Momentami czułam jakbym biegła po śliskim błocie, a stopy od czasu do czasu uciekały na boki. Poza tym zegarek ewidentnie też nie działał prawidłowo, ile razy na niego nie spojrzałam na pierwszych kilometrach wskazywał tempo 4:30-4:20! Pomyślałam sobie: „ale klapa, będzie gorzej niż przypuszczałam…”. Do tego podbieg na ul. Konwiktorskiej, sprawił że poczułam się jak żółw.

Adi pomknął tak szybko, że od początku nawet przez chwilę nie widziałam go w zasięgu wzroku. Przed biegiem, powiedział że jak dobiegnie do mety, spróbuje pójść po kamerkę i uchwyci mój finisz. Wtedy miałam nadzieję, że nie zdąży, że nasze czasy nie będą aż tak kolosalnie różne. Na 5 km powoli zaczęłam wierzyć, że faktycznie mu się to uda. Przestałam też kontrolować tempo na zegarku, zwłaszcza na ostatnich trzech kilometrach, które okazały się najszybsze. Nie zmienia to faktu, że przez cały dystans czułam się jak słoń. Przez pewien czas skupiłam się na mijającej mnie filigranowej dziewczynie. Trochę przypominała mi kicającego zająca, stwierdziłam że tak łatwo jej nie odpuszczę. I tak na moście Łazienkowskim słoń dogonił zająca, a ostatnie metry były prawdziwą walką z samym sobą Po przekroczeniu lini mety spojrzałam na zegarek i poczułam cudowną ulgę pomieszaną z radością. Jest życiówka – 40:45! Kolejna myśl: „kurcze, może jednak dam radę złamać 40 minut jeszcze w tym sezonie?!…”.

wpis74_4

Adi swój bieg wspomina nieco inaczej, jego nogi odzyskały swoją moc i kręciły się bez zarzutu. Jedynym zmartwieniem był problem z wydolnością i ciężkim oddechem od 3 km. Nawet wymagający podbieg potraktował jako szansę na przyśpieszenie i ewentualne wyprzedzanie innych biegaczy. Czuł, że da radę! Utrzymanie szybkiego tempa nie sprawiało mu żadnych problemów. Na 5 km wiedział, że złamanie 40 minut ma już niemal w kieszeni, zastanawiał się jedynie ile faktycznie może z siebie wycisnąć. Podczas zbiegu przypomniał sobie falenickie górki, na których nie oszczędzał sił. Wiedział, że jest to idealny moment na nadrobienie wszystkich straconych sekund. Tempo biegu zeszło nawet poniżej 3:30! Sam finisz Adiego był bardzo widowiskowy. Wsparcie kibiców zmobilizowało go do spektakularnego przyśpieszenia, a jego determinacja udzieliła się również innemu biegaczowi, który szalonym pędem rzucił się w pościg! Sportowa rywalizacja pozwoliła Adiemu wykręcić czas – 38:28.

Nie było lekko, ale za to było warto! Nic tak pozytywnie nie nastraja jak udany bieg zakończony sukcesem i zadowolona mina naszego trenera, który czekał tuż za linią mety!

wpis74_2